Kiedy mocno pada, spotykam no osiedlowych uliczkach ślimaki. Przenoszę je z chodnika na trawę, żeby ich nikt nie rozdeptał. Jest to czynność pozbawiona większego sensu. Po pierwsze dlatego, że nie dam rady przenieść wszystkich ślimaków. Po drugie dlatego, że nawet po przeniesieniu ślimak może już za tydzień wrócić na ten chodnik i zginąć pod czyimś rączym obcasem (ba, nawet pod moim krótkowzrocznym kaloszem). Ale przenoszę te ślimaki, bo ich nieprzenoszenie wydaje mi się jeszcze bardziej bez sensu niż przenoszenie. Ze sobą samą mam podobnie. Nadaję swojemu życiu horyzonty, wyznaczam sobie zadania, szukam celów, choć jest to wszystko pozbawione sensu. Łudzę się, że robię więcej, niż robię, i znaczę więcej, niż znaczę. A przecież tak naprawdę nie wiem, po co tu jestem i co w zasadzie powinnam ze swoim życiem robić. Ufam Bogu, że do czegoś mu byłam potrzebna, skoro jestem, choć mogło mnie równie dobrze nie być. Robię to, bo gdybym tego nie robiła, to byłoby jeszcze bardziej bez sensu.