O muzyce do przyjaciół ateistów
Zafundowaliśmy sobie z M. jedną z tych naszych korespondencyjnych rozmów trwających tygodniami, gdzie sobie ciosamy kołki na głowie i pierze drzemy tylko po to, żeby w końcu dojść do wniosku, że nie było o co. No a awantura się zrobiła o pytanie zasadnicze czyli „po co wierzysz?”.
Po co? A bo ja wiem? To jakby pytać - po co kochasz swojego męża? No kocham po prostu.
W toku tej naszej rozmowy powoli zaczęło do mnie docierać, że czegokolwiek o swojej wierze nie napiszę, to nie będzie dla M. zrozumiałe - i to nie ma nic wspólnego z wolą zrozumienia. Tego się nie da zrozumieć i tyle. To jak z tą legendą miejską o pani, co poproszona przez helpdesk o podanie hasła odrzekła : „pięć gwiazdek, widziałam jak kolega wpisywał”.
Bo to w istocie tak wygląda z boku, pamiętam sama – widzi się tylko pięć gwiazdek. Gdy widzi się sam zewnętrzny rytuał, to ten rytuał jawi się jako przyczyna i cel jednocześnie, wszystko się do tego rytuału sprowadza. „Wierzysz, bo przeczytałaś coś w Biblii” pisze mi M., a ja mu na to, że skądże znowu, Biblię to ja zaczęłam czytać dopiero po tym, jak uwierzyłam. Ale gdy jeszcze byłam „po drugiej stronie barykady” to też myślałam, że to Biblia jest dla wierzących źródłem wiary. Podzielałam pogląd mojego dziadka, że wierzący to są ludzie, którzy nie są w stanie myśleć samodzielnie i dlatego wolą, żeby ktoś to robił za nich. Że dostają w kościele taki karteluszek z listą rzeczy, które mają robić, i tak to robią bezmyślnie bo „proboszcz kazał”. Roli Boga w tym wszystkim nie mogłam sobie w ogóle wyobrazić, no bo skoro Boga nie ma…
Jak to się stało, że zamiast pięciu gwiazdek zobaczyłam hasło – nie wiem. To znaczy wiem, jak je zobaczyłam, ale nie wiem dlaczego i nie spodziewam się, że ktoś niewierzący to moje świadectwo weźmie poważnie – bo niby czemu miałby to robić? Skoro Boga nie ma…
Ale do rzeczy, bo zmierzam ku konkluzji. Odkąd to hasło mam, to percepcja mi się zmieniła zupełnie.
I teraz widzę to tak. Wiara jest jak muzyka. Ta muzyka gra nam gdzieś w duszy, ale żeby ją wyrazić, to trzeba mieć jakiś instrument. I teraz rolę tego instrumentu zazwyczaj pełni religia. Łatwo jest ulec złudzeniu, że żeby zagrać to wystarczy się nauczyć grac na instrumencie. Ale co z tego, że znasz nuty i akordy, skoro nie wiesz, co grać? To nie akordy i nie nuty, to nie instrument sam jest źródłem muzyki, ona się rodzi w ludzkiej duszy. Tę muzykę ludzie próbują wygrywać na różnych instrumentach, na jednych to wychodzi lepiej niż na innych . Ciągle musimy te instrumenty ulepszać, poprawiać, modyfikować – żeby się na nich dało dobrze grać. Bo w tym wszystkim chodzi o muzykę właśnie, nie o instrument. Zamiast się skupiać na tym, czy to musi być gitara, zamiast z góry odrzucać tych, co grają na skrzypcach, to trzeba posłuchać co się gra – i jeśli gra się to samo, to nie ma co się spierać o sam instrument.
No ale są tacy, co grają fałszywie. I tu się rodzi pokusa, żeby o ten fałsz znowu oskarżać sam instrument. Może tak jest w istocie, że się czasem na fujarce dobrze zagrać nie da, ale to nie znaczy, że tylko jeden jedyny instrument może dać możliwość zagrania poprawnie. No a już w ogóle z punktu widzenia grającego nieporozumieniem jest zakazywać samej muzyki dlatego, że ktoś fałszuje. I np. spalić wszystkie instrumenty, w nadziei, że jak ich nie będzie, to i muzyki nie będzie, bo ona sama w sobie nie istnieje, a jedynie w instrumencie. Tymczasem z instrumentem czy bez, ona gra nadal.
My grający gramy, jak umiemy, bo słyszymy tę muzykę w sobie. I oczywiście nie jest wykluczone, że ta muzyka jest tylko wytworem naszej wyobraźni. Niemniej jednak gra nam ona w duszach zbiorowo, jedna wspólna melodia, i jesteśmy przekonani (choć nie mamy na to dowodów), że ta melodia jest czymś wspólnym wszystkim ludziom i całemu światu, że jest sensem naszego istnienia. Dlatego bardzo boleśnie odczuwamy, gdy ktoś tę melodię zafałszuje. Bo z tego fałszu się rodzą koszmarne konsekwencje. Ale mimo to gramy, choć niektórzy fałszują, choć niektórzy nie słyszą, choć tak ciężko jest się zestroić, to gramy twardo, bo to jest sensem naszego życia.
I to Wam, drodzy przyjaciele ateiści, chciałam powiedzieć. To my gramy sami, nie nasze instrumenty, nie nasze nuty i akordy. To z nas ta muzyka wypływa, a my z kolei wierzymy, że w nas gra ktoś większy od nas samych.
Po co? A bo ja wiem? To jakby pytać - po co kochasz swojego męża? No kocham po prostu.
W toku tej naszej rozmowy powoli zaczęło do mnie docierać, że czegokolwiek o swojej wierze nie napiszę, to nie będzie dla M. zrozumiałe - i to nie ma nic wspólnego z wolą zrozumienia. Tego się nie da zrozumieć i tyle. To jak z tą legendą miejską o pani, co poproszona przez helpdesk o podanie hasła odrzekła : „pięć gwiazdek, widziałam jak kolega wpisywał”.
Bo to w istocie tak wygląda z boku, pamiętam sama – widzi się tylko pięć gwiazdek. Gdy widzi się sam zewnętrzny rytuał, to ten rytuał jawi się jako przyczyna i cel jednocześnie, wszystko się do tego rytuału sprowadza. „Wierzysz, bo przeczytałaś coś w Biblii” pisze mi M., a ja mu na to, że skądże znowu, Biblię to ja zaczęłam czytać dopiero po tym, jak uwierzyłam. Ale gdy jeszcze byłam „po drugiej stronie barykady” to też myślałam, że to Biblia jest dla wierzących źródłem wiary. Podzielałam pogląd mojego dziadka, że wierzący to są ludzie, którzy nie są w stanie myśleć samodzielnie i dlatego wolą, żeby ktoś to robił za nich. Że dostają w kościele taki karteluszek z listą rzeczy, które mają robić, i tak to robią bezmyślnie bo „proboszcz kazał”. Roli Boga w tym wszystkim nie mogłam sobie w ogóle wyobrazić, no bo skoro Boga nie ma…
Jak to się stało, że zamiast pięciu gwiazdek zobaczyłam hasło – nie wiem. To znaczy wiem, jak je zobaczyłam, ale nie wiem dlaczego i nie spodziewam się, że ktoś niewierzący to moje świadectwo weźmie poważnie – bo niby czemu miałby to robić? Skoro Boga nie ma…
Ale do rzeczy, bo zmierzam ku konkluzji. Odkąd to hasło mam, to percepcja mi się zmieniła zupełnie.
I teraz widzę to tak. Wiara jest jak muzyka. Ta muzyka gra nam gdzieś w duszy, ale żeby ją wyrazić, to trzeba mieć jakiś instrument. I teraz rolę tego instrumentu zazwyczaj pełni religia. Łatwo jest ulec złudzeniu, że żeby zagrać to wystarczy się nauczyć grac na instrumencie. Ale co z tego, że znasz nuty i akordy, skoro nie wiesz, co grać? To nie akordy i nie nuty, to nie instrument sam jest źródłem muzyki, ona się rodzi w ludzkiej duszy. Tę muzykę ludzie próbują wygrywać na różnych instrumentach, na jednych to wychodzi lepiej niż na innych . Ciągle musimy te instrumenty ulepszać, poprawiać, modyfikować – żeby się na nich dało dobrze grać. Bo w tym wszystkim chodzi o muzykę właśnie, nie o instrument. Zamiast się skupiać na tym, czy to musi być gitara, zamiast z góry odrzucać tych, co grają na skrzypcach, to trzeba posłuchać co się gra – i jeśli gra się to samo, to nie ma co się spierać o sam instrument.
No ale są tacy, co grają fałszywie. I tu się rodzi pokusa, żeby o ten fałsz znowu oskarżać sam instrument. Może tak jest w istocie, że się czasem na fujarce dobrze zagrać nie da, ale to nie znaczy, że tylko jeden jedyny instrument może dać możliwość zagrania poprawnie. No a już w ogóle z punktu widzenia grającego nieporozumieniem jest zakazywać samej muzyki dlatego, że ktoś fałszuje. I np. spalić wszystkie instrumenty, w nadziei, że jak ich nie będzie, to i muzyki nie będzie, bo ona sama w sobie nie istnieje, a jedynie w instrumencie. Tymczasem z instrumentem czy bez, ona gra nadal.
My grający gramy, jak umiemy, bo słyszymy tę muzykę w sobie. I oczywiście nie jest wykluczone, że ta muzyka jest tylko wytworem naszej wyobraźni. Niemniej jednak gra nam ona w duszach zbiorowo, jedna wspólna melodia, i jesteśmy przekonani (choć nie mamy na to dowodów), że ta melodia jest czymś wspólnym wszystkim ludziom i całemu światu, że jest sensem naszego istnienia. Dlatego bardzo boleśnie odczuwamy, gdy ktoś tę melodię zafałszuje. Bo z tego fałszu się rodzą koszmarne konsekwencje. Ale mimo to gramy, choć niektórzy fałszują, choć niektórzy nie słyszą, choć tak ciężko jest się zestroić, to gramy twardo, bo to jest sensem naszego życia.
I to Wam, drodzy przyjaciele ateiści, chciałam powiedzieć. To my gramy sami, nie nasze instrumenty, nie nasze nuty i akordy. To z nas ta muzyka wypływa, a my z kolei wierzymy, że w nas gra ktoś większy od nas samych.
Jawisz mi się, Synafio, jako przecudnie mądra osoba. Chłonę Twoje przekazy. Myślę nawet, żeby je sobie wydrukować, zemlec, wymieszać z wodą i powstałą substancją obłożyć się od stóp do głów.
OdpowiedzUsuńŁadne. Pewnie nadal nie do końca zrozumiałe, bo po pierwsze nie da się tego zrozumieć (tak jak piszesz, i to chyba jest racja), a po drugie można nadal dyskutować, jak to przy porównaniach bywa. Ale podobało mi się. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńWywód wyśmienity, ale chciałem zapytać, na ile prawdą jest opis a konkretnie bycie ,,matką dziesięciu''
OdpowiedzUsuńKocico -> Spłoniłam się i nic z gracją nie umiem odpowiedzieć... Nie zasłużyłam na takie komplementa, ale dziękuję.
OdpowiedzUsuńSporothrix -> No właśnie tego się nie da zrozumieć chyba.
Eventually -> Opis jest prawdą w 100%. Matką dziecięciu jestem. Jednemu dziecięciu.
@ Sporothrix i Synafia
OdpowiedzUsuńA mnie się wydaje, że da się to zrozumieć. Przynajmniej częściowo. Niestety większość ateistów brakuje właściwego podejścia i prawdopodobnie metodyki. Otóż ja podchodzę do tego jak antropolog badający ludy pierwotne. I to bardzo dobrze działa. Nie żebym sam wierzył np. w omawiane ostatnio niepokalane poczęcie Maryi, ale rozumiem powód, dla którego w KRK przyjęto to jako dogmat. Niektórzy nadal dziwnie się patrzą, gdy uzasadniam powód niepokalanego poczęcia Maryi lub opowiadam o transsubstancjacji, ale podstawą jest naprawdę to, że wszystkie te argumenty są w oczywisty sposób sensowne wyłącznie wtedy, gdy na początku zastrzeżemy, że jest to kwestia wiary. Niestety większość, zamiast spoglądać na te kwestie właśnie z antropologicznego punktu widzenia, koniecznie chcą wmieszać w to biologię, fizykę i chemię. To jest z góry złe postępowanie motywowane chyba tylko tym, że ludzie ci uważają ludy pierwotne za niższe i gorzej od nas rozwinięte. Tymczasem tak nie jest ani trochę! Ludy pierwotne tym się od nas różnią tylko, że u nich duchowość i religijność jest dogłębnie żywa, a u nas coraz bardziej traktowana jako półmartwy rytuał. Podstawą do rozmowy o religii powinno być więc zrozumienie przez osoby niewierzące, że dla wierzącego istnieje zupełnie inna rzeczywistość - nie dotyczą jej prawa fizyki, chemii, biologii czy czegoś, co ateiści chętnie określają jako zdrowy rozsądek. Należy bezwarunkowo uznać, że to, co jest dla wierzącego, istnieje dla niego realnie i doprawdy nie próbować udowadniać mu, że jest inaczej.
Sykofanto -> "wszystkie te argumenty są w oczywisty sposób sensowne wyłącznie wtedy, gdy na początku zastrzeżemy, że jest to kwestia wiary. "
OdpowiedzUsuńDokładnie o to mi chodziło - gdy się tej wiary na samym początku nie uwzględnia, to się widzi tylko pięć gwiazdek czyli "bezsens". I dlatego właśnie "należy bezwarunkowo uznać, że to, co jest dla wierzącego, istnieje dla niego realnie i doprawdy nie próbować udowadniać mu, że jest inaczej."
Z tymi ludami pierwotnymi to wyobrażam sobie, że ktoś mógłby uznać, iż się wywyższasz ;) ale ja wiem, że tak nie jest. Tak samo zresztą, jak wiem, że się nie wywyższa wierzący oferujący modlitwę za niewierzącego, a i takie zarzuty słyszałam.
Innymi słowy, imho należy z obu stron "sporu" założyć, że mowa jest o dwóch różnych nieporównywalnych rzeczywistościach, nie wdawać się w dyskusję o słuszności którejkolwiek z nich, bo to jest nie do ustalenia na ten moment naszego bycia tutaj, i spokojnie rozmawiać o tym, jak realizować normalne ludzkie relacje w ramach tych dwóch rzeczywistości.
@ Synafia
OdpowiedzUsuńWiem, że Ty wiesz, ale żeby było ogólnie wiadomo, że się nie wywyższam i nie traktuję wierzących jak bandę dzikusów, podkreślę ten fragment mojej wypowiedzi:
To jest z góry złe postępowanie motywowane chyba tylko tym, że ludzie ci uważają ludy pierwotne za niższe i gorzej od nas rozwinięte. Tymczasem tak nie jest ani trochę! Ludy pierwotne tym się od nas różnią tylko, że u nich duchowość i religijność jest dogłębnie żywa, a u nas coraz bardziej traktowana jako półmartwy rytuał.
chyba nie spotkałem dotąd nikogo, kto potrafiłby tak pięknie mówić o swojej wierze, jak ty to czynisz.
OdpowiedzUsuńdziękuję.
Miguel -> Ale łatwo mi to wcale nie przychodzi, serio.
OdpowiedzUsuń@ Sykofanta i Synafia
OdpowiedzUsuń"Sykofanto -> "wszystkie te argumenty są w oczywisty sposób sensowne wyłącznie wtedy, gdy na początku zastrzeżemy, że jest to kwestia wiary. "
Dokładnie o to mi chodziło - gdy się tej wiary na samym początku nie uwzględnia, to się widzi tylko pięć gwiazdek czyli "bezsens". I dlatego właśnie "należy bezwarunkowo uznać, że to, co jest dla wierzącego, istnieje dla niego realnie i doprawdy nie próbować udowadniać mu, że jest inaczej."
I ja się z tym zgadzam. Ale myślę, tak jak zresztą pisze Sykofanta, że pokusa u wielu ateistów jest dość silna, żeby doszukiwać się zdrowego rozsądku, fizyki, biologii i tych wszystkich innych rzeczy, które są czymś zupełnie innym i nieporównywalnym. Zresztą, z obu stron są tendencje do udowadniania sobie nawzajem, kto ma rację.
Sporothrix ->
OdpowiedzUsuńWiesz, bo ja myślę, że dla wielu niewierzących wierzący to jest taki właśnie niewierzący za głupi na to, żeby zrozumieć podręcznik do biologii. Z kolei dla wielu wierzących to jest tak, że oni lepiej od Boga samego wiedzą, co komu w głowie siedzi, i myślą sobie "ja tu cię zaraz nawrócę kochaniutki".
Toteż po to właśnie te moje wynurzenia koślawe, żeby pokazać, ze to są całkowicie różne rzeczywistości, ich się nie da porównać. A wiem, bo obu doświadczyłam.
@ Synafia
OdpowiedzUsuńJa mam niestety problem i z jednymi, i z drugimi. Niektórzy wierzący stali się jak dla mnie za bardzo racjonalni. Stąd biorą się takie dziwaczne idee, jak wykładanie teorii inteligentnego projektu (czy może projektanta, już sam nie wiem) w szkołach. Dla mnie to tak, jakby sami nie potrafili do końca zaakceptować, że uczestniczą w czymś, czego nie każdy doświadcza. Z drugiej strony są ateiści, którzy w ogóle źle do całej sprawy podchodzą.
Ja już nie wymagam od ludzi, żeby zrozumieli w jaki sposób prowadzony jest wywód naukowy, zanim ukują na jego podstawie teorię o tym, że substancje zawarte w zhomogenizowanej trawie leczą raka. Ale mogliby doprawdy zrozumieć tak prostą ideę, jak podstawowa zasada antropologii. Osoby religijne uczestniczą w czymś, czego my nie doświadczamy. Dodatkowo jest to dla nich całkiem realne. Poprzez swoją religijność mogą wkraczać do świata, w którym obowiązują zupełnie inne reguły. Jak ktoś czyta o jakimś plemieniu afrykańskim i jego obrzędach, to dziwi się, jak wielka jest różnorodność kultur. Jakoś nikt nie zastanawia się wtedy, że te obrzędy nie mają żadnego pokrycia w fizyce i biologii. Ale jak ktoś spotyka chrześcijanina, to stara się jak może, aby mu wytłumaczyć, że jego religia jest sprzeczna z nauką! Po co??
Sykofanta- > Bo może myśli, że wiara bierze się z niezrozumienia praw natury? Nie wiem sama.
OdpowiedzUsuńJa to w ogóle jestem zawiedziony, że żadna burzliwa dyskusja się nie wywiązała w tym temacie... :P
OdpowiedzUsuńW sensie "Wy bando idiotów nie wierzących w ewolucję" vs. "Wy niemoralne szuje co będziecie się smażyć w piekle"? ;)
OdpowiedzUsuń:>
OdpowiedzUsuńSurionie, a to mi zrobiłeś niespodziankę ;)
OdpowiedzUsuńWitaj ponownie, Anonimowy :)
OdpowiedzUsuńOdpisałam Ci już mailowo, ale odpiszę oczywiście i tutaj.
Rozumiem oczywiście Twój sceptycyzm i szanuję Twoje prawo do przekonania, ze się mylę. Co do tego jednak, które z nas ślizga się po powierzchni zjawisk, pozostanę jednak - co Cię zapewne nie zdziwi - przy swoim zdaniu. Jako nawrócona ateistka nie widzę w istocie sensu w "rozgryzaniu problemu wiary", zajmuje mnie raczej "rozgryzanie problemu pustki oraz istnienia". Na słynne pytanie Leibniza "dlaczego istnieje raczej coś niż nic" nie znajduję jak dotąd pewnej odpowiedzi, ale odnajduję sens tego pytania i życia z tym pytaniem właśnie w wierze. Być może nie ma na to pytanie odpowiedzi, jednak sam fakt, ze zostało one postawione, skłania mnie ku przekonaniu, że skoro "coś" jest, to jest i "Ten, który Jest".
Serdecznie pozdrawiam :)
Blog przewyśmienity i do tego robiony przez fellow classicist, postanowiłem więc usta swe otworzyć i mówię:
OdpowiedzUsuńBliskie jest mi to, co piszesz, ale bliskie od drugiej strony. W ciągu ostatniej dekady zaliczyłem konwersje letniego katolicyzmu na gimnazjalny ateizm, z gimnazjalnego ateizmu na licealną ortodoksję katolicką, a potem wszystko się sypało już równo, nie tylko zdrowie psychiczne. Teraz, kiedy jestem gotowy umrzeć i mam radosną wiedzę (albo tylko twierdzę, że ją mam, ja mam, Ty możesz powiedzieć, że twierdzę, co z kolei ja o Tobie, ale wychodzi na moje- czy dlatego, że ja mówię?) że najpopularniejsze zdanie na świecie, Jezus Chrystus, tzn. Jezus jest Chrystusem nie jest prawdziwe, widzę wszystko wyraźniej, ostrzej i jaśniej.
Dopiero w momencie, gdy umieściłem się (zostałem umieszczony) extra Ecclesiam, mogę powiedzieć, że opadła mi zasłona z oczu. Historia zbawienia jawi się jako zbiór dogmatów niechlujnie nabudowanych na żydowskim narodowym cierpiętnictwie i podlanych soczystą nienawiścią św.św. Ojców w rodzaju Augustyna (u nas w Auschwitzu, panie, całe narody do pieca ognistego, takoż i kozły, a Syn Człowieczy stoi i do pieca dokłada, żeby gorzało, verstehen?). No, ale to spojrzenie jest możliwe dopiero, gdy sama wiara zaczyna się sypać.
Ostatecznie, jestem głęboko przekonany, że jako ludzkość zasługujemy na religię, która w ciągu ostatnich 200 lat nie ponosi samych klęsk w starciu z nauką (i broń Boże nie chodzi mi o Dawkinsa): filologią i historią. I na zbawiciela lepszego od faceta, który ma jakąś obsesję krematoryjną i chce spalić wszystkich, co to nie są w jego paczce. Bo pustka wszechświata przeraża. Ale jeszcze bardziej przeraża horror absolutny zwany doktryną chrześcijańską. Amen, amen.
Virgin Martyr -> Witaj :) Tak to chyba najczęściej jest, ze wychodzi "na moje" - pewnie nie tylko Ty i ja tak mamy :) Mi też na moje wychodzi, że co jak co, ale obsesję krematoryjną to nie Chrystus miał, a nauczanie Chrystusa żadnych klęsk w starciu z nauką nie ponosi, bo się z niż zwyczajnie nigdy nie spierało. A doktryna chrześcijańska nie istnieje jako taka - jest doktryna katolicka, jest doktryna protestancka wszelkiej maści, jest i prawosławna, jest po prostu nauczanie oparte na Chrystusowym, które się od niego mniej lub bardziej oddala - moim zdaniem in bardziej, tym gorzej dla wszystkich.
OdpowiedzUsuńMnie nauczanie Chrystusa nie przeraża :) Aczkolwiek łatwe nie jest. Ani do zrozumienia, ani do przyjęcia, ani do realizacji. Nie powiem, żebym miała na tym polu wielkie sukcesy, no ale staram się i niechaj tak ku mojemu i innych pożytkowi pozostanie. Amen, amen.
Serdecznie pozdrawiam :)