W drodze
Lubię nasze córki.
Kocham je, rzecz jasna, ale oprócz tego, że je kocham, to je zwyczajnie bardzo lubię. Gdyż bardzo fajnymi ludźmi są. Małymi, owszem. I fajnymi.
Gdy myślę o życiu jako o wędrówce, to Dziobalinda i Giganna nie są w tej wędrówce bagażami, jakie niesiemy z Małżonkiem na plecach, nie są też żadnym zadaniem ani misją do wykonania. Są naszymi towarzyszkami w drodze. Póki są małe, owszem, potrzebują, żebyśmy je podczas wędrowania wspierali - najpierw nieśli, potem już tylko podali rękę czy przenieśli przez trudniejszy odcinek. Możemy dzielić się nimi tym, czego sami już doświadczyliśmy i nauczyliśmy się, kiedy jeszcze wędrowaliśmy bez nich. Ale że teraz wciąż idziemy, tylko już we czwórkę, to wciąż uczymy się w trasie - po prostu w większym gronie. W tej perspektywie myślę o sobie jako o przewodniku górskim - mam większe doświadczenie, co nie znaczy, że wiem już wszystko i mogę przestać być czujna. Tym bardziej, że od mojej czujności zależy już nie tylko moje bezpieczeństwo.
Dobrze się wędruje w tym gronie. Gdy poznałam M. (wówczas jeszcze nie przypuszczając, że kiedyś będę nazywać go Mężem), a dokładnie gdy pierwszy raz usłyszałam jego głos, poczułam, że otwierają się we mnie jakieś drzwi do miejsca, w którym oboje znaliśmy się od zawsze. Mam wrażenie, że odkąd wędrujemy razem, idziemy właściwym szlakiem. Szlakiem, którego szukałam od dawna.
Gdy urodziła się Dziobalinda, przesłała mi pierwsze, figlarne i bardzo wesołe spojrzenie. Nawet kiedy była jeszcze niemowlakiem, nie miałam poczucia, że „opiekuję się dzieckiem”, ale po prostu „żyję z dzieckiem”. Kiedy Dziobalinda skończyła 3 lata i była już w stanie siedzieć w miarę spokojnie przy stoliku, zaczęłyśmy sobie czasem we dwie wychodzić na kawę. Siedziałyśmy - ja przy kawie, Dziobalinda przy soku - i nie miałam potrzeby dzwonić po koleżankę do towarzystwa. Już byłam w bardzo dobrym towarzystwie.
Giganna tuż po urodzeniu spojrzała na mnie tak poważnie i przenikliwie, że aż zabrakło mi tchu. Odkąd jest z nami, mam wrażenie, że obie nasze córki mają mnie czegoś nauczyć o życiu, ale Giganna ma mnie jednocześnie nauczyć czegoś więcej o mnie samej. O ile Dziobalinda jest dla mnie wyzwaniem przez to, jak różne jesteśmy, o tyle Giganna jest wyzwaniem przez to, jak (przynajmniej teraz tak to widzę) jesteśmy podobne. Tak samo jednak z Giganną, jak z Dziobalindą, czuję, że żyjemy razem i że, pomijając codzienne trudności, życie to jest bardzo sycące. Czasami zostajemy w domu tylko we dwie, i jeśli uda mi się nie spinać i nie myśleć o obowiązkach - wspólnie nic nie robimy i uczucie zwykłego bycia razem sprawia mi ogromną radość.
Nie znaczy to, że moją codzienność wypełnia jakiś błogostan. Po prawdzie jest zupełnie na odwrót. To nasze wspólne wędrowanie pełne jest trudności - tych zewnętrznych, i tych wewnętrznych też. Na drodze ciągle coś wyskakuje, a nam samym szwankuje sprzęt, mapy i nerwy. To ostatnie zwłaszcza, bo wszyscy w naszej rodzinie należą do gatunku ludzi raczej wybuchowych. Bywa więc ciężko, bywa i ostro, i czasem każdy z nas ma ochotę rzucić się na ziemię i powiedzieć, że dalej nie idzie.
Idziemy jednak. A ja staram się pamiętać, że ta wspólna wędrówka nie jest dana na zawsze. Że nasze córki kiedyś od nas odłączą, pójdą już samodzielnie - pewnie je będziemy widzieć gdzieś przed nami, czasem się może spotkamy na jakimś postoju. Mam nadzieję, że nadal będziemy się tak po prostu lubić. Mam też nadzieję, że my we dwoje, Małżonek i ja, będziemy iść wspólnie najdłużej, jak się da. Ale jak długo? Tego nie wiem i nawet nie chcę się nad tym zastanawiać. Łapię spokojniejszy oddech i cieszę się, że tu i teraz jesteśmy razem.
Kocham je, rzecz jasna, ale oprócz tego, że je kocham, to je zwyczajnie bardzo lubię. Gdyż bardzo fajnymi ludźmi są. Małymi, owszem. I fajnymi.
Gdy myślę o życiu jako o wędrówce, to Dziobalinda i Giganna nie są w tej wędrówce bagażami, jakie niesiemy z Małżonkiem na plecach, nie są też żadnym zadaniem ani misją do wykonania. Są naszymi towarzyszkami w drodze. Póki są małe, owszem, potrzebują, żebyśmy je podczas wędrowania wspierali - najpierw nieśli, potem już tylko podali rękę czy przenieśli przez trudniejszy odcinek. Możemy dzielić się nimi tym, czego sami już doświadczyliśmy i nauczyliśmy się, kiedy jeszcze wędrowaliśmy bez nich. Ale że teraz wciąż idziemy, tylko już we czwórkę, to wciąż uczymy się w trasie - po prostu w większym gronie. W tej perspektywie myślę o sobie jako o przewodniku górskim - mam większe doświadczenie, co nie znaczy, że wiem już wszystko i mogę przestać być czujna. Tym bardziej, że od mojej czujności zależy już nie tylko moje bezpieczeństwo.
Dobrze się wędruje w tym gronie. Gdy poznałam M. (wówczas jeszcze nie przypuszczając, że kiedyś będę nazywać go Mężem), a dokładnie gdy pierwszy raz usłyszałam jego głos, poczułam, że otwierają się we mnie jakieś drzwi do miejsca, w którym oboje znaliśmy się od zawsze. Mam wrażenie, że odkąd wędrujemy razem, idziemy właściwym szlakiem. Szlakiem, którego szukałam od dawna.
Gdy urodziła się Dziobalinda, przesłała mi pierwsze, figlarne i bardzo wesołe spojrzenie. Nawet kiedy była jeszcze niemowlakiem, nie miałam poczucia, że „opiekuję się dzieckiem”, ale po prostu „żyję z dzieckiem”. Kiedy Dziobalinda skończyła 3 lata i była już w stanie siedzieć w miarę spokojnie przy stoliku, zaczęłyśmy sobie czasem we dwie wychodzić na kawę. Siedziałyśmy - ja przy kawie, Dziobalinda przy soku - i nie miałam potrzeby dzwonić po koleżankę do towarzystwa. Już byłam w bardzo dobrym towarzystwie.
Giganna tuż po urodzeniu spojrzała na mnie tak poważnie i przenikliwie, że aż zabrakło mi tchu. Odkąd jest z nami, mam wrażenie, że obie nasze córki mają mnie czegoś nauczyć o życiu, ale Giganna ma mnie jednocześnie nauczyć czegoś więcej o mnie samej. O ile Dziobalinda jest dla mnie wyzwaniem przez to, jak różne jesteśmy, o tyle Giganna jest wyzwaniem przez to, jak (przynajmniej teraz tak to widzę) jesteśmy podobne. Tak samo jednak z Giganną, jak z Dziobalindą, czuję, że żyjemy razem i że, pomijając codzienne trudności, życie to jest bardzo sycące. Czasami zostajemy w domu tylko we dwie, i jeśli uda mi się nie spinać i nie myśleć o obowiązkach - wspólnie nic nie robimy i uczucie zwykłego bycia razem sprawia mi ogromną radość.
Nie znaczy to, że moją codzienność wypełnia jakiś błogostan. Po prawdzie jest zupełnie na odwrót. To nasze wspólne wędrowanie pełne jest trudności - tych zewnętrznych, i tych wewnętrznych też. Na drodze ciągle coś wyskakuje, a nam samym szwankuje sprzęt, mapy i nerwy. To ostatnie zwłaszcza, bo wszyscy w naszej rodzinie należą do gatunku ludzi raczej wybuchowych. Bywa więc ciężko, bywa i ostro, i czasem każdy z nas ma ochotę rzucić się na ziemię i powiedzieć, że dalej nie idzie.
Idziemy jednak. A ja staram się pamiętać, że ta wspólna wędrówka nie jest dana na zawsze. Że nasze córki kiedyś od nas odłączą, pójdą już samodzielnie - pewnie je będziemy widzieć gdzieś przed nami, czasem się może spotkamy na jakimś postoju. Mam nadzieję, że nadal będziemy się tak po prostu lubić. Mam też nadzieję, że my we dwoje, Małżonek i ja, będziemy iść wspólnie najdłużej, jak się da. Ale jak długo? Tego nie wiem i nawet nie chcę się nad tym zastanawiać. Łapię spokojniejszy oddech i cieszę się, że tu i teraz jesteśmy razem.
Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek czytała piękniejszy tekst o byciu matką. Mówię całkiem poważnie. I bardzo Ci zazdroszczę takiego podejścia z całą świadomością, że ja sama nigdy czegoś takiego nie poczuję.
OdpowiedzUsuń@Dragonella: Ja myślę, że grunt, to kochać kogoś prawdziwie w życiu. I to przecież nie muszą być dzieci. Ale nie będę się mądrzyć, bo nie wiem, jak to u Ciebie jest i nie chciałabym mądrzeniem się zrobić Ci przykrości. Za to Tobie i Hipopotamowi przesyłam uściski serdeczne.
OdpowiedzUsuńI bardzo Ci dziękuję za dobre słowo :)
Chodziło mi o to, że jak siebie znam, to miałabym skłonność do traktowania dziecka jako "zadania do zrealizowania", a nie jako towarzysza - dlatego tak mnie ujęło to, co napisałaś. Ale wiesz co? Wymądrzę się jako pedagog - dobrze, że takie kobiety jak Ty mają dzieci.
Usuń@Dragonella: Dziękuję Ci! To najwspanialsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszałam!
Usuńwiesz, przeczytałam Twój wpis dwa razy i trzy razy zastanowiłam się, czy moge i umiem go skomentować...
OdpowiedzUsuńto, co napisałaś, jest takie piękne, proste i mądre
chciałabym umieć tak ze spokojem podejść do mojej córki, która dla mnie jest tak jak Giganna dla Ciebie... A może bardziej? Bo Łucja uczy mnie pokory i uwagi. Jest bardzo wymagającą towarzyszką, a ja- bardzo nerwową matką.
Masz w sobie cudny spokój i mądrość.
Czy mogę, choć wirtualnie, mocno Cie usciskać ?? i podziękować, że jesteś i piszesz :*
@J: Bardzo Ci dziękuje za tak miłe słowa i za uściski!
UsuńAle Ty wiesz, że ten spokój, to ja go czasem tylko łapię, z dystansu, w bezpiecznym schronieniu ze słów? Wcale tak dużo spokoju ani mądrości nie mam w sobie. Też jestem bardzo nerwową matką :)
Kiedy się czyta Twoje wpisy jedno się nasuwa: żyjesz zgodnie ze sobą, Synafio. I taka zgoda daje szczęście. Bo szczęście to rzeczy małe, codzienne. Uśmiech Dziobalindy, spojrzenie Giganny, każda chwila z M. Wszystkiego dobrego dla całej Waszej czwórki. Wędrujcie spokojnie.
OdpowiedzUsuń@Brombie: Dziękujemy! I Tobie, Wam, też wszystkiego dobrego!
UsuńA tak sobie myślę, że jeśli to rzeczywiście tak jest ze mną, jak piszesz, że jeśli żyję w zgodzie ze sobą (nigdy tak o tym nie myślałam), to kurczę, to dobrze bardzo. To Bogu dziękować tylko :)
Wiesz, że ostatnio się nad tym zastanawiałam. No bo to takie oczywiste: kochać mamę, kochać babcię, kochać Boga. Nikt nie mówi o sympatii do żadnej z tych osób, a często nawet nie rozpatruje swoich relacji pod tym kątem - że może być inaczej, głębiej, lepiej.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się to, co napisałaś. Lubię czytać mądre rzeczy.
@Zingela: Cieszę się :)
UsuńA z tym lubienie, to ja mam szczęście po prostu. Bo w mojej rodzinie się wszyscy lubiliśmy i chyba dzięki temu jest mi teraz łatwiej lubić dalej - a kurczę, tych moich trzech M. (bo my wszyscy mamy imiona na M. ;) ) to się nie da nie lubić i tyle :)
Piękny, przepiękny post. Trafił mnie prosto w serce, bo i ja czuję, że "jestem z...", a nie że "wychowuję dziecko". To taka róznica nie tylko w głowie, bo przecież nasze córki to czują.
OdpowiedzUsuńLove love love. Oraz pozwoliłam sobie zalinkować Cię na Who needs sleep na fejsie, bo nie jestem samolubna.
@Luca: O, bardzo Ci dziękuję! Że nie jesteś samolubna, to ja wiem nie od dziś :*
UsuńSwojo drogo, ja się biję ciągle z myślami, czy Syanfia powinna być na fejsie...
Powinna, powinna! Gwarantuję pierwszego lajka! :D
Usuń@Zingela: Hmmm, myślę, myślę... :)
UsuńBardzo piękny wpis, jakby o mojej rodzinie, z tym, że ja nie umiem tak cudownie tego wyrazić.
OdpowiedzUsuńMoje dzieci już wędrują samodzielnie, latem zostanę babcią (hura!), a przyjaźń nasza kwitnie. Maszerujemy teraz z Mężem, już 31. rok razem i mam poczucie, że dobrze wypełniłam swoje życiowe obowiązki.
@Ewarub: Piękne jest to, co piszesz! Bardzo, bardzo się cieszę, czytając to, i bardzo chciałabym kiedyś móc napisać tak jak Ty :)
Usuń@Ewarub: Ach, i czekam w takim razem z Tobą na wnuczkę lub wnuczka! Trzymam kciuki :)
UsuńMyślę, że masz duże szanse napisać kiedyś o spełnieniu :-)
UsuńPrzyjaźń z Mężem to podstawa, potem kolejno przyjaźń z Synem i Córką - owocuje świadomością, że jesteśmy razem, choć każde czasem daleko. Daje poczucie, że możemy na sobie polegać i się wspierać. Dzieci już mają swoje rodziny i mam nadzieję, że ta, w której się wychowały, jest i będzie dla nich przykładem.
W sierpniu przywitamy wnuczka, mam nadzieję, że zdrowego i dzielnego - dziękuję za kciuki :-)
pieknie napisane i wlasciwie moglabym powiedziec, ze mam podobnie, ale chyba nie mam. chcialabym powiedziec, ze mam podobnie. ale jednak pomimo przepastnej milosci do moich synow, mam poczucie, ze poswiecam sie. sporo we mnie egoizmu i utopijnych roszczen pt:" dajcie mi, kurwa, wszyscy swiety spokoj". a przeciez chcialam ich, ba, czasem mysle, ze masochistycznie pozadam trzeciego. na szczescie BARDZO czasem.
OdpowiedzUsuńsporo we mnie ambiwalencji.
Fajnie, że tak napisałaś. Mając to samo uczucie aż bałam się tu wystąpić. Mimo przepastnej miłości do córki myślę sobie czasem "dajcie mi kurwa święty spokój". Ambiwalencja? Tak. Ale czy egoizm? Nie wiem, to moim zdaniem jednak nie jest egoizm. Mimo wszystko każdy ma naturalną potrzebę pobycia samemu? Spełnienia się we własnym Ja?
UsuńMimo przyjaźni, tak, przyjaźnię się z moją córką jak Synafia, tak tak, ale czekam na czas, kiedy ta przyjaźń będzie nieco bardziej horyzontalna. Póki co - to przyjaźń na tyle wertykalna, że męczy.
@Eeewa: Ale słuchaj, toć i ja mam czasem tę "dajcie mi, kurwa, wszyscy spokój" myśl ;) Wcale mi się to nie wyklucza. Jestem tylko człowiekiem, mam swoje limity, a wiemy, że z dziećmi to jednak życie pełne jest wyzwać i trudności różnorakich.
UsuńI wiesz co? Ja też mam od czasu do czasu masochistyczną myśl o trzecim :D
Tata Kluski jest przewodnikiem górskim, cośkolwiek rozumiem w sensie dosłownym, "lavinka nie desperuj, jeszcze tylko ta jedna górka/krzaki/jar i będziemy rozbijać namiot oraz robić kolację" ;)
OdpowiedzUsuńU mnie jest trochę inaczej, miałam milion teorii do tyczących dzieci i ich rodziców, teraz weryfikuję i mi kurka wychodzi, że dużo miałam racji (a tyle razy słyszałam w dyskusjach, że jak nie mam dziecka to się nie znam, phi i akurat). Choć nie oznacza to, że jestem lepszym rodzicem, co najwyżej mniej zdziwionym i więcej rozumiejącym z otaczającego mnie świata. Nie mam jakichś wygórowanych ambicji wobec mego dziecka, może dlatego, że mam udane i szczęśliwe życie, to nie odbijam swoich traum i porażek na niej. Martwię się, jak każdy rodzic i zarazem staram się tego nie okazywać małej, nie ma nic gorszego niż rodzic, który trzęsie się nad dzieckiem całe życie, nie pozwalając mu oddychać, o nie :))) Natomiast znając historie wojen rodzinnych międzypokoleniowych, raczej wątpię byśmy się z moją córą lubiły, raczej będziemy w dorosłym życiu wrogami mieszkającymi w innych miastach lub nawet krajach. Za dobrze znam siebie i zaczynam widzieć pewne symptomy w Klusięciu, a ona ma dopiero 9 miesięcy ;)
@Lavinka: Nawet nie wiedziałam, że mnie czytasz, bardzo mi miło Cię widzieć tutaj! :)
UsuńMam nadzieję, że się jednak będziecie z Kluską lubić, nawet wrogo - jak Polonia Bydgoszcz i Apator Toruń ;)