O alpinizmie blokowym
A gdy wczoraj po południu wyszłam z Córkami do biblioteki, po nową porcję Basi, Mamy Mu i Pana Kuleczki, to nie było już przed klatką podjazdu dla wózków. Zniknął. Została po nim wielka betonowa wyrwa w schodach, szczerząca się do mnie nieprzyjemnie i - jestem prawie pewna - złośliwie. Nawet się ucieszyłam przez moment, że to dobrze. Że może w końcu spółdzielnia postanowiła zrezygnować z fundowania nam tej wątpliwej rozrywki, jaką jest kurs kaskaderski w postaci wpychania wózka po prawie pionowym podjeździe lub też spuszczanie go w dół z tegoż pionowego podjazdu - mniej więcej w taki sposób, w jaki Indiana Jones w Świątyni Zagłady hamował rozpędzone wagoniki, aż mu się stopu zapaliły były od pędu. Może. A może i nie, nasza spółdzielnia nie grzeszy bowiem zbytnią dbałością o komfort psychiczny czy fizyczny swych mieszkańców. Tymczasem jednak stałam na górze schodów, z Dziobalindą, Giganną w wózku i bez podjazdu. Ale twarda jestem, a wózek miętki, czyli tzw. parasolka. Pobrała...