To taki paradoks kieszonkowy. Z jednej strony postrzegam się sobie jako istotę zwyczajnie przeciętną - jedynym wszakże mym osiągnięciem życiowym jest 4 miejsce w ogólnopolskiej olimpiadzie z łaciny. Z drugiej strony jednak gdzie nie pójdę, tam się czuję jakaś inna, niepasująca. Dziwaczna, rzekłabym. Oczywiście, w jednych miejscach pasuję bardziej, w innych mniej. Idealnie się wpasowuję w salon Sykofanty, dziwnym zrządzeniem losu przypasowałam na spotkaniu z kilkoma fantastycznymi Babkami, z których każda była ode mnie starsza i każda była praktykującą katoliczką, ale jakimś cudem moja luterska osobowość zgrała się z tym gronem bardzo przyjemnie. Miejscem, gdzie występuję w sposób naturalny i liczny, jest firmowa kuchenka, w której o cyklicznych porach godowych skupia się całe stado (czyt. cały dział), by tokować o mukofagii i innych fenomenach ludzkiej egzystencji. Tym niemniej poza tymi enklawami czuję się niedopasowana - tam, gdzie ludzie posiadają samochody, mokasyny, koszulki p...