Le Roi est mort
Pamiętam jak oglądałam kiedyś dokument o Michaelu Jacksonie. O takim późnym Jacksonie, mieszkającym w Nibylandii i wystawiającym dziecko zakryte kocykiem przez balkon do tłumu gapiów. Autorem dokumentu był chyba jakiś Francuz i zdaje się, że chciał zobaczyć po prostu człowieka, a nie „gwiazdę pop”. I zobaczył, a w każdym razie ja zobaczyłam. Ten dokument do tej pory siedzi mi w głowie, bo to było przejmujące studium samotności. Jackson jawił się w nim właściwie dzieckiem. Wielkim, nieszczęśliwym, samotnym dzieckiem. Mówił otwarcie, z ufnością i z obawą jednocześnie. Oprowadzał po swojej wielkiej posiadłości, w której najwyraźniej nie miał do kogo gęby otworzyć. Najbardziej chyba została mi w pamięci scena, w której Jackson przyjeżdża do Las Vegas – miał tam specjalny apartament, wyposażony w niezliczone automaty do gry. I siedział tam przez cały pobyt w Las Vegas, otoczony tymi automatami, jakimiś absurdalnymi wielkimi piankowymi żołnierzykami, i grał. Sam. Mały człowiek wśród tych...