Ad se ipsam

Wróciłam z podróży do świata, którego już nie ma.

Kiedyś obserwowałam go z bezpiecznego miejsca na tylnym siedzeniu samochodu, gdzie przysypiałam spokojnie wiedząc, że rodzice się wszystkim zajmują. Budowałam ten świat podczas rozlicznych spotkań przy stole i spacerów na lody, zrywając wiśnie na działce i grając w warcaby, odwiedzając dziki w Myślęcinku i włócząc się po przemysłowych złomowiskach, penetrując stare wagony kolejowe dogasające na bocznicy zagubionej w lesie, chodząc z tatą na żużel, odwiedzając ciocię mieszkającą w dużym mieszaniu tuż przy Starówce. W tym świecie była czteroosobowa, kochająca się, choć pełna dziwactw, rodzina. Był tam i dziadek zabierający mnie na wieczorne wędrówki po mieście, babcia, z która zawsze lubiłam rozmawiać, drugi dziadek, który chodził na polowania i druga babcia, która robiła najlepsze na świecie klopsiki z dziczyzny. Byli też przyjaciele i znajomi – zwłaszcza ci z dużym domem, z moim ulubionym wujkiem i dwoma synami (w tym starszym się podkochiwałam młodzieńczo - szaleńczo). Była tez dalsza rodzina, w tym dwie śliczne kuzynki bliźniaczki, były pies Czarek – jamnik, specjalista od polowań. Były tam moje miejsca. Zawsze pełne słońca, bo lato, albo magicznego zimowego uroku, bo Święta Bożego Narodzenia. Albo zapachu spalin i ryku maszyn, bo Wielkanoc i początek sezonu żużlowego.
Dziś jest tam dwoje starych ludzi, dzielnie stawiających czoła odchodzeniu, opłakujących swojego niedawno zmarłego syna. Jest ciocia za mała na swoje duże mieszkanie przy Starówce, w którym samotnie czeka na odwiedziny. Są znajomi w dużym domu, w którym zaległa posępna cisza unosząca się w gęstej od utajonego żalu atmosferze. Są miejsca ciche i puste, choć nadal pełne słońca. I miasto wciąż piękne, ale nagle pełne duchów, które przy każdym kroku łapią gdzieś za nogawkę, siadają na karku, wpijają się w przegub ręki.

Wróciłam z tej podróży z poczuciem, że oto jestem świadkiem umierania tego świata, który był przecież częścią mnie, a teraz odchodzi gdzieś, tam gdzie wszystkie dziecięce światy konserwują się w mydlanych bańkach. Patrzeć na to umieranie nie jest łatwo. A przecież jednak dobrze jest towarzyszyć w odchodzeniu, dobrze jest widzieć już nie z tylnego siedzenia samochodu, ale stojąc tuż obok, będąc, choć nie ma do powiedzenia żadnych słów. „Wobec płaczu każde słowo jest nieme, żeby nie powiedzieć, upadłe”*. Toteż nie będę nawet próbować.

Ale zabieram ze sobą wszystko, co się da, z tego świata. Na przykład Zuzannę.





*W.Myśliwski "Widnokrąg"

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Stridor dentium Synafiae

Czworo ludzi dwie historie