Jak zostałam stalkerką

Dziś na fali wspomnień przypomniano mi historię o tym, jak byłam stalkerką Piotra Adamczyka. A było to tak.

Miałam wówczas lat 17. Piotr Adamczyk miał lat 27 i grał w Teatrze Współczesnym. Były to czasy w miarę rozsądnych cen biletów oraz w miarę rozsądnych rezerw wolnego czasu. Chodziłam więc do teatru, a zwłaszcza do Współczesnego. I chyba tam po raz pierwszy zobaczyłam Jego. Odkąd Go zobaczyłam, moje serce nie mogło zaznać spokoju. Albowiem był PIĘKNY!

Zaczęłam zatem chodzić do Teatru Współczesnego regularnie. Na wszystko. Po kilka razy. Wiedziałam, gdzie aktorzy parkują samochody, wiedziałam, jakim samochodem jeździ On (teraz pamiętam tylko tyle, że był czerwony, ale wtedy znałam i markę i rejestrację nawet). Stałam zatem u wylotu przyteatralnej uliczki i czekałam, aby ujrzeć tenże samochód odjeżdżający spod teatru po przedstawieniu. Któregoś wieczoru w przypływie jowialności rzuciłam grubym basem do mamy (bo była wtedy ze mną) „Ha! A co powiesz na to - zrobię Rejtana i rzucę się Adamczykowi na maskę!”. Niestetyż, rzeczony przedmiot mojego uwielbienia właśnie wyjeżdżał z rzeczonej uliczki, a szyby samochodu miał nieszczęśliwie opuszczone i przez te właśnie szyby rzucił mi spojrzenie pełne... ja nie wiem czego, może niech on sam wyjaśni, ale w każdym razie nie było to spojrzenie zapraszające. Nie wyszedł też z samochodu i nie poprosił mnie o rękę. Od tej pory nastąpiło między nami kilka takich spotkań ocznych (On wyjeżdżał z parkingu po przedstawieniu, ja stałam wiernie u wylotu uliczki) i miałam nadzieję, że Piękny Piotr jednak w końcu się we mnie zakocha. Nie nastąpiło to nigdy. Nie wiem czemu. Byłam wszakże młoda i pełna oddania.

Nastąpiła natomiast pewnego razu sytuacja taka. Było „Tango” Mrożka, w którym Piotr Adamczyk grał Artura. Było to moje trzecie „Tango” we Współczesnym z kolei, a siedziałam oczywiście w pierwszym rzędzie. I w trakcie przedstawienia, gdy Artur zrywał grającym w karty domownikom obrus ze stołu, jedna z kart do gry spadła na moje omdlewające z podziwu kolana. Przejęta ujęłam ją w dłonie nabożnie, gdyż karta ta była tam, gdzie był ON. Postanowiłam jednak nie być psychopatką (no nie?) i oddać kartę, miast wszyć ją sobie w bieliznę w okolicach serca i nosić zawsze przy sobie. W antrakcie udałam się zatem do pana woźnego i poważnie wyjaśniłam, że oto zwracam kartę, która przypadkowo znalazła się w moich rękach. Pan Woźny zaś uśmiechnął się do mnie szeroko i powiedział: „Bardzo dziękuję! Gdyż gdyby ta karta się zagubiła i nie odnalazła, to następne przedstawienie nie mogłoby się odbyć, nieprawdaż?”.

Komentarze

  1. Adamczyk Adamczykiem, a litery na górze obok fotografii nagle wyskoczyły i ukłuły mnie w oko...

    OdpowiedzUsuń
  2. A wiesz, te litery mi pasowały bardziej do maków, niż te stare.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Stridor dentium Synafiae

Czworo ludzi dwie historie