O tym, jak Cezar zdobywał Brytanię


              Cezar od dawna szykował się do zdobycia Brytanii.  Prawdę mówiąc, już od ponad roku stał  na wybrzeżu galijskim i piłował paznokcie, czyścił zbroję i rzucał szyszkami w końskie zadki. Wiedział, że Britanniam delendam esse. Nie spieszył się jednak. Był w końcu Cezarem. Stać go było na to, żeby się nie spieszyć.

                  Aż niespodziewanie, w zeszły wtorek, podjął decyzję, że natarcie nastąpi już. Teraz. Dał sobie na zdobycie Brytanii cały dzień. Od świtu do zmierzchu! Powinno wystarczyć, uznał.

                Cezar był nie tylko świetnym strategiem, ale też zdolnym ekonomem. Uznał, że nie ma sensu na zdobycie wyspy zużywać całej armii. Wybrał więc swych najzdolniejszych legionistów. Siedmiu. To w sumie i tak za dużo, pomyślał Cezar. Był jednak wodzem hojnym i wielkodusznym. Miał gest!

                Wyposażył ich stosownie do misji - w kij do mopa, wiaderko i kozę. I wydał rozkaz:
- Proszę przerzucić się na wyspę i podbić ją asap! FYI - dojazdu nie funduję. Proszę sobie przepłynąć, przeskoczyć albo przefrunąć. Byle szybko.

                I tak się stało, że dnia następnego oddział Cezara, pod kryptonimem bojowym GTFOOH 7, przefrunął, przepłynął i przeskoczył na wybrzeże Brytanii. Razem z kozą i resztą ekwipunku. Legioniści wyruszyli pędem w głąb wyspy. Nie mieli dużo czasu. Wiedzieli, że misja jest ważna i że nie mogą zawieść swego wodza.

               Gdy napotkali pierwszą brytyjską wioskę, uderzyli na nią z pełnym impetem! No, może nie z takim pełnym. I niekoniecznie z impetem. Z kijem od mopa bardziej. I wiadrem.

              Zastanowiło ich to, ale nie zmniejszyło zapału do walki. Postanowili, niczym mityczny Odys, zadziałać sprytem. Tak więc jeden z legionistów wsiadł na kozę, chwycił kij od mopa, a wiadro zarzucił na głowę, niczym szyszak. Reszta oddziału przywiązała się do brzucha kozy (Odys, proszę państwa, znowu Odys!) i w takim kamuflażu wjechali do wioski wroga.

               Mieszkańcy wioski z początku bardzo byli nieufni. Gdy jednak legionista wyjaśnił, że nazywa się Sancho Pansa i pragnie jedynie fachowej lekarskiej pomocy dla swego rumaka, któremu dziwna torbiel jęła zwieszać się z brzucha ostatnimi czasy - otworzyli swe gościnne podwoje. Zaczęli częstować herbatą, rybą i frytkami oraz uprawiać towarzyski small talk. W trakcie rozmowy reszta oddziału wyszła niespodziewanie spod koziego brzucha i zaczęła głośno a przerażająco krzyczeć. Wykrzykiwali hasła groźne i budzące trwogę, takie jak: Chwała Cezarowi! Zwycięstwo! Dedlajn! Budżet! Limit! Poddajcie się! ASAP! Na wczoraj!

              Przerażeni mieszkańcy, pierwszy raz spotykając się z takim wybuchem furii i desperacji, porzucili swe domostwa i uciekli. Na środku wioski dzielni wojacy Cezara zatknęli sztandar z napisem SPQR oraz znak legionowy z głową konia. Po czym, strudzeni, ale z poczuciem wykonanej misji, dali znać Cezarowi (gołębiem pocztowym), że wioska została zdobyta.

             Gdy następnego dnia Cezar przybił do wybrzeży Brytanii i wszedł triumfalnie do wioski, czas jakby zatrzymał się w miejscu. Legioniści czekali w napięciu. Wiedzieli, że nie zdobyli całej wyspy, a tylko wioskę. Byli jednak dumni, że udało im się zdobyć cokolwiek przy pomocy wiadra i kozy.

             Tymczasem jednak Cezar wybuchnął straszliwym gniewem:
Nicponie! - zagrzmiał - Hultaje! Dupy wołowe i trutnie! Co mi tu pokazujecie? Co to ma być, na Jowisza? Dałem wam pełne wyposażenie! Dałem wam instrukcje! A wy zamiast podbić całą wyspę, zdobyliście tylko jedną marną wioskę? Za co ja wam płacę, do jasnego lumbago?!

            Na nic się zdały kajania i tłumaczenia. Na nic się zdały żałosne pobekiwania kozy. Cezar nie był szczęśliwy. Nie tego się spodziewał. Nie było to zwycięstwo godne Jego Majestatu.

            Na szczęście dla legionistów, Cezar naprawdę był wodzem wspaniałomyślnym. Gdy gniew jego opadł, uścisnął swym żołnierzom prawice i rzekł łagodnie:
- No dobrze, wałkonie. Wybaczam Wam, że mnie tak srodze zawiedliście. A teraz macie tu saperkę, trzy żołędzie i folię aluminiową, i proszę mi tę wioskę przerobić na Londyn. ASAP.

Komentarze

  1. hmmm... To mój byly pracodawca mial Cezar na imie? Paczpani, to pod pseudonimem sie nam ukrywal, skubaniec.
    Bo ze ja nalezalam do grupy legionistów z mopem, to bylo mi wiadome. Ale zdezerterowalam po póltora roku...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Diabel-w-buraczkach: Wszyscy jesteśmy legionistami od czasu do czasu... ;)

      Usuń
  2. Ave Caesar! Morituri te salutant!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Donn L: Dokładnie tak. Z naciskiem na morituri ;)

      Usuń
  3. Nic nie kumam, ale mię się podoba ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Brombie: No, Ty pracujesz w takim miejscu, że spodziewałabym się, iż widziałaś już niejedno zdobywanie Brytanii ;) Ale może, wbrew pozorom, u Was lepiej? ;)

      Usuń
  4. Nie, u nas podobnie. Ja tu już widziałam bitwy Cezara, Hannibala,Termopile, Kartaginy i wszystko, co możesz sobie wymyślić. Utwardzam się jak szlachetna stal ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ziewająca dziewczynka

O jesieni