Chce mi się wyjechać gdzieś - na wieś. Wsi spokojna wsi wesoła, co w niej nie mieszkam, więc nic o niej nie wiem, a w głowie pieszczę sielskie wyobrażenia mieszczucha. Do puszczy, do boru, do jezioru, ja muszę w końcu się ruszyć stąd, bo za oknem widzę dzień w dzień Sarajewo. Autentyczny obraz powojennego "nic", z kikutami i pustymi oczodołami opustoszałych kamienic. Dzień w dzień przekraczam magiczną linię, której kiedyś - przecież nie tak dawno! - ludzie nie mogli przekraczać, skazani na odchodzenie w samotności - a ja mam wrażenie, że ich wspomnienia jeszcze unoszą się nad dachami, wychylają się z piwnicznych okienek. I sama nie wiem, czy powolne odżyw(i)anie tych miejsc, cerowanie tej dziury i zabliźnianie rany dobrze im robi, tym zapomnianym ludziom, czy źle? Bo chyba o to chodzi, żeby żyć dalej, ale też, żeby w tym życiu, z tym prądem, nieść wspomnienie o nich? Co kiedyś tak samo byli, jak ja? Tymczasem Sarajewo się zieleni, niemrawo, nieśmiało, ale jednak. Mam w sercu...